piątek, 13 kwietnia 2018

Zanim zaczęłam swoje podniebne podróże, uparcie twierdziłam, że loty powinny być zakazane bo są niebezpieczne i każdy z samolotów prędzej czy później musi się rozbić. Wiem. Bzdura. Ludzie oszczędzają nie tylko na czasie, ale także na pieniądzach, które musieliby wydać, by przeprawić się 2363555 kilometrów w jakieś miejsce. Nie mówiąc o innych kontynentach, do których musieliby chyba się teleportować...

Z czasem latanie stało się dla mnie całkiem w porządku. Przyszło to nie z mojej woli, ale nie mogłam odmówić agencjom, które gdzieś mnie wysyłały. Zaczęłam się przekonywać, do tego, że coraz więcej osób lata z małymi dziećmi, niektórzy są nawet częściej "w niebie" niż na ziemi. I żyją. Przyjęłam to na klatę, i nawet przez pewien czas byłam zachwycona. Patrzyłam na stewardessy z podziwem, nie wspominając o tym, że wyobrażałam sobie pilota jako takiego rodem z filmu, który jest przystojny i ma takie strasznie fajne wdzianko. W mojej głowie gdzieś była jednak myśl "czy oni też się boją?". Może i brzmi to śmiesznie, ale w czasie pierwszego lotu dosłownie tak to wyglądało. Teraz po prostu się na to godzę, choć gdzieś tam w środku MAM STRESA. Pomimo tego, że uwielbiam, kiedy samolot się podnosi, a ja widzę wszystko to o czym tylko marzyłam będąc jeszcze dzieckiem. To takie dwie natury, które należy akceptować. Jest jednak rzecz, która wydaje się mi niemalże gorsza od katastrofy lotniczej (ostatecznie w niej tylko spadasz, później już nic nie czujesz :D).

Wszyscy zawsze mówią o żuciu gumy, ssaniu magicznych pastylek, które rzekomo mają pomóc nam z ciśnieniem, kiedy samolot startuje. Jestem jednym z tych pechowców, którym nie pomaga nic. Ale zawsze było to w miarę znośne. Niekiedy moi sąsiedzi, są tak zabawni i towarzyscy, że od pierwszych chwil z nimi zapominam, że za moment nie będę już na ziemi nawet jedną nogą. Pamiętam jeden z lotów do Włoch. Włosi zdecydowanie przeważali na pokładzie. Do tej pory mam przed oczami starszego Sergio z lewej, i uśmiechniętego Carmine z mojej prawej. Usłyszeli moje "O BOŻE", kiedy samolot startował, i od tego momentu, zaczęła się nasza znajomość. Cóż. Trochę później, już bez moich nowych włoskich znajomych, znalazłam się ponownie na pokładzie. Siedziałam od okna, obok mnie wszyscy spali, było jakoś zimno i nudno, a jakieś nadpobudliwe dziecko z tyłu kopało mnie w plecy. Mieliśmy trochę turbulencji, do tego od początku lotu pobolewało w prawym uchu. Najpierw stosowałam jakieś dziwne praktyki, dmuchałam powietrze z zatkanym nosem, a później wyjadłam wszystkie landrynki skupiając się na tym, by od razu ich nie pogryźć.  Wierciłam się z niecierpliwością. Było coraz gorzej, a do tego czułam, że głosy stewardess dobiegają do mnie jakoś słabiej niż wcześniej. Zaczęłam wierzyć w najczarniejsze scenariusze. Kiedy mój przyjaciel odbierał mnie z lotniska, stwierdził, że na pewno postawiłam na nogi cały personel. Mało brakowało. Ale wierzcie, że to nie było przyjemne. Ludzie często mówią, że „zatyka” im uszy, ale nie słyszałam, by ktoś z nich miał jakiś większy dyskomfort. Stewardessy mają w zanadrzu krople, które łagodzą ból. Podzielę się z Wami kilkoma wskazówkami, które rzekomo mają ratować od tego nietajnego uczucia :

-oprócz landrynek żuć gumę – u mnie nie działa, sprawdzone
-schować głowę między kolanami – nic mi na ten temat nie wiadomo
-zatkanie nosa i wydmuchiwanie przez uszy  – innym podobno pomaga – ten sposób zdradził mi mój kolega, który jest pilotem
-zatyczki do uszu, które przydadzą się także kiedy sąsiad chrapie
-ziewanie i przełykanie (nadmierne) śliny przed samym lotem – nigdy o tym nie myślałam, muszę wypróbować
-rozmasowywanie małżowiny usznej

Mam nadzieję, że ten temat dotyka nie tylko mnie. Nie zawsze tak się dzieje (na szczęście) ale jednocześnie staje się to powodem, przez który nie śpię już kilka dni przed lotem. Taki oto panikarz ze mnie. A jak Wy reagujecie? Na luzie, czy macie jakieś stresy? Dajcie znak!